To drugi plener górski w historii FK, który wiązał się z noclegiem “pod chmurką” – tym razem jednak raczej nieplanowanym. Spontaniczne wyjazdy fotograficzne mają to do siebie, że ich plan jest przeważnie ramowy (dobrze o ile w ogóle istnieje!). Warto więc być przygotowanym na wszystko i my – oczywiście – “byliśmy”. Ktoś nie miał karimaty (i prowiantu), a ktoś inny miał śpiwór z temperaturą komfortu +9, ale to przecież szczegóły…
Z przyczyn obiektywnych wyjechaliśmy z Krakowa bardzo późnym popołudniem, jednak z cichą nadzieją, że uda nam się dotrzeć w Tatry błyskawicznie i wdrapać do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich jeszcze przed zachodem słońca. Nasze nadzieje okazały się jednak płonne – nie pierwszy i nie ostatni raz tego dnia… Do schroniska dotarliśmy tuż po zmroku i dosłownie pięć minut po zamknięciu kuchni, w związku z czym pierzchły też nasze nieśmiałe marzenia o zimnym piwie, nie wspominając o żurkach i innych szarlotkach. Ale to jeszcze nic… Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że o spaniu w schroniskowym łóżku w samym środku wakacji bez zrobienia rezerwacji na jakieś pół roku wcześniej, nie może być mowy, ale takiej gęstości zaludnienia się w “Piątce” nie spodziewaliśmy. Jakby ktoś chciał do niej upchnąć pół weekendowych Krupówek… Spano wszędzie, na czym popadnie i w każdej pozycji – na hamaku, na schodach, w wąskim korytarzyku – pół metra od wejść do toalet i na półkach w pomieszczeniu kuchennym [sic!]. Zamiast kimać na stojąco w schronisku, postanowiliśmy poszukać jakiejś w miarę przyjaznej powierzchni horyzontalnej w okolicznej kosodrzewinie i spędzić noc w ‘million star hotel’.
Wieczór upłynął nam wesoło na dzieleniu się herbatą z termosu, prowiantem, śpiworami i %% z sobą nawzajem i z nowo poznanymi “jednodniowymi” znajomymi. Planowaliśmy zdjęcia nocne – rozgwieżdżone nieba, star trails… – ale “niesprzyjające warunki pogodowe” (taaak, powiedzmy) – ksieżyce, łuny słoneczne i tym podobne zjawiska skutecznie zniechęciły nas do opuszczania (względnie) ciepłych śpiworów. Ale że chrapiący chłopcy urządzili nam całonocny koncert na dwa głosy i że temperatury nad ranem bynajmniej nas nie rozpieszczały, udało nam się zebrać przed świtem i dotrzeć na Świstówkę przed wschodem słońca. Dzięki czemu stosunek zrealizowanych planów fotograficznych związanych z tym wyjazdem do niezrealizowanych przedstawiał się następująco – 1:3.
A potem już tylko Morskie Oko, dzikie tłumy i asfalt, asfalt, asfalt i jeszcze raz asfalt…
Poniżej kilka ujęć z wyjazdu: